środa, 27 lutego 2013

"Petropolis"- Anya Ulinich

Nie wiem jak wam, ale mi szalenie podoba się okładka "Petropolis. Wyraziste kolory,  dobry pomysł. Rzuca się w oczy. Biorąc pod uwagę, że okładka ma przyciągnąć i zainteresować, to ta, według mnie, zdaje egzamin na szóstkę. To pierwszy (z tych mniej istotnych) walor tej książki, ale na pewno nie ostatni. "Petropolis" ma znacznie więcej atutów! Bardzo się cieszę, że ta powieść trafiła w moje ręce.

Lektura tej książki uświadomiła mi jak wielkie mam szczęście, że urodziłam się tu, gdzie urodziłam. Że miasto, w którym żyję nie ogranicza mnie w żaden sposób i daje możliwość  rozwoju, nauki, daje dostęp do kultury i wszelkich dóbr cywilizacji. Nie wszyscy mają jednak takiego farta, między innymi główna bohaterka Sasza. Miejsce, w którym ona się urodziła można śmiało nazwać końcem świata. Jest to bowiem Azbest II, nieduże miasto gdzieś na Syberii. Miasto, w którym oprócz bloków, kamienic, szkół  i nieasfaltowanych dróg, nie ma prawie nic. Nie ma życia kulturalnego, żadnych kin, teatrów czy restauracji. Najbiedniejsi mieszkają w wielkich, betonowych rurach. Co robić w takim miejscu, jak się nie poddać? Nie ma się co dziwić, że młodzi ludzie, ci ambitniejsi, pragną stąd wyjechać. Jeśli im się nie uda, nie pozostaje im wiele możliwości. Mogą pracować w fabryce lub ewentualnie w szkole, a czas wolny spędzać nad kieliszkiem wódki tak ja większość mieszkańców Azbestu.


Matka Saszy pragnie, żeby jej córka osiągnęła w życiu coś więcej, pochodzi w końcu z rodziny inteligenckiej. Za wszelką cenę stara się umożliwić jej wyjazd, załatwiając miejsce w liceum plastycznym w Moskwie. W zrealizowaniu tego planu matce Saszy nie przeszkadza nawet fakt, że dziewczyna zachodzi w ciążę. Jako osoba bardzo apodyktyczna, sama decyduje, że mała Nadia będzie dorastała w przekonaniu, że Sasza jest tylko jej siostrą. 


Sasza wyjeżdża do Moskwy, jednak nie bawi tam długo. Los rzuca tę zaledwie szesnastoletnią dziewczynę do Ameryki jako narzeczoną z katalogu. Dziewczyna wiąże z Ameryką duże nadzieje, pragnie odnaleźć tam swojego ojca, który przed paroma laty zostawił ją i matkę i wyemigrował za ocean.

Początkowo lektura "Petropolisu" szła mi dość opornie, wkrótce jednak wciągnęłam się i zaczytałam bez reszty. Chęć odkrycia dalszych losów Saszy była niekiedy silniejsza od innych potrzeb. Dziewczyna w wieku kilkunastu lat ma znacznie większy bagaż doświadczeń niż wiele kobiet sporo od niej starszych. Są to w wielu przypadkach wspomnienia trudne, o których wolałoby się zapomnieć. Sasza jednak jest osobą silną, twardą, która nie poddaje się łatwo przeciwnościom losu. Chwilami główna bohaterka irytowała mnie, wzbudzała mieszane uczucia; drażniła, ale też imponowała, więc suma summarum zaskarbiła moją  sympatię. 

Liczne zabiegi użyte przez autorkę, między innymi retrospekcje, dają nam pełny i klarowny obraz historii Saszy. Jej zachowanie, postępowanie, które często może być dla czytelnika dziwne, wyjaśnione epizodami z  jej dzieciństwa. Dzięki temu łatwiej nam ją zrozumieć, wczuć się w jej sytuację.

Książka bogata jest w wiele barwnych i przede wszystkim niebanalnych bohaterów. Nikt nie jest czarny albo biały. Matka Saszy jest apodyktyczna i krytyczna, ale umie działać wytrwale i konsekwentnie i bardzo kocha swoją córkę. Jej ojciec jest nieodpowiedzialnym tchórzem, ale można liczyć na jego wyrozumiałość. 

"Petropolis" jest jedną z tych książek, których nie chciało mi się kończyć. Tak jak na początku czytało mi się ją opornie, bo nie mogłam się wciągnąć, tak pod koniec szło mi opornie, bo chciałam przedłużyć jej lekturę. To jest naprawdę wartościowa książka! Chwilami nieprzyjemna, trochę przygnębiająca, ale ostatecznie dająca nadzieję. Taka, obok której nie przechodzi się obojętnie, bo jej lektura zapewnia prawdziwe emocje. Naprawdę warto poświęcić jej trochę czasu.

J.

sobota, 23 lutego 2013

O Dorocie Sumińskiej i jej zwierzakach


"Dalej na czterech łapach" to zbiór niedługich historii z życia Doroty Sumińskiej wziętych. Ta pani jest weterynarzem, dużo udziela się publicznie, prowadziła programy telewizyjne i radiowe poświęcone zwierzętom. Na swoim koncie ma również parę książek, a ta jest pierwszą,  którą z przyjemnością przeczytałam.

Najważniejszymi bohaterami tej książki są oczywiście zwierzęta, to z nimi autorka spędza  dużą część swego życia i o nich jest większość rozdziałów. Dorota Sumińska pięknie potrafi o nich pisać. Pewnie dlatego, że są one tak bliskie jej sercu. Jej dom to istny zwierzyniec- mieszka w nim bowiem dwadzieścia czworonogów (psy i koty). Oprócz tego są tam jeszcze myszki, a w ogrodzie krety. Przy takiej gromadzie człowiek się nigdy nie nudzi. Nie ma na to czasu. Obserwowanie zachowań zwierząt i ich wzajemnych relacji jest wystarczająco pochłaniającym zajęciem. I właśnie wrażeniami z tych obserwacji dzieli się z nami Sumińska.

Nieźle się można ubawić, czytając te krótkie opowiadania. Zwierzęta są uroczymi i barwnymi bohaterami. Są też okazje do wzruszeń,  zwłaszcza kiedy autorka opowiada o chorobach swoich pupilów i ich odejściach.

W głowie szczególnie utkwiły mi jeden czy dwa rozdziały poświęcone pewnemu programowi, który działa w hajnowskim więzieniu. Chodzi o to, że każdemu więźniowi przydzielony jest pies ze schroniska. Raz w tygodniu psy przywożone są do swych opiekunów i spędzają z nimi trochę czasu. Okazuje się bowiem, że mają one zbawienny wpływ na więźniów. Sumińska osobiście zna osoby, które dzięki zwierzętom postanowiły się zmienić i przede wszystkim odzyskały wiarę w siebie i innych ludzi.

Autorka porusza również przykry, ale niestety aktualny temat okrucieństwa ludzi wobec zwierząt. Martwi ją, że nie przeznacza się pieniędzy na kastrację zwierząt  , ale na pensję dla tak zwanego rakarza zawsze się one znajdą. Sumińska nie rozumie jak człowiek może patrzeć na zwierzę z wyższością, jeśli, co tu dużo kryć, swoją dobrocią w żaden sposób nie jest w stanie mu dorównać.



Poza tym autorka pisze też o swojej rodzinie i przyjaciołach. Opowiada zabawne historie z życia domowego, które dodatkowo opatrzone są zdjęciami z jej prywatnych albumów. Wspomina też swoje dalekie podróże, w czasie których zaliczyła wiele sympatycznych spotkań z przeróżnymi, egzotycznymi zwierzętami. Trzeba przyznać, że Sumińska ma specjalny dar, zwierzęta lgną do niej, gdziekolwiek się znajdzie. 

Książkę czyta się lekko, szybko i przyjemnie. Pani Dorota ma dobry styl, pisze "na luzie", potrafi zaciekawić. Cenię ja za te naprawdę piękne fragmenty poświęcone zwierzakom, za to jak wielkie ma dla nich serce i ile potrafi zrobić, by je uszczęśliwić. Jej działalność jest godna podziwu! Niektóre jej słowa (zwłaszcza te dotyczące ludzkiego okrucieństwa) dają wiele do myślenia... Warto przeczytać, by choć odrobinę zapoznać się z sylwetką pani Sumińskiej, a także dla wielce uroczych psów i kotów. Uśmiech na twarzy gwarantowany!

J.

W ramach wyzwania "Polacy nie gęsi"

środa, 20 lutego 2013

Powieść o uwodzeniu jedzeniem


Auguste Escoffier potrafił przyrządzać jajka na sześćset osiemdziesiąt pięć sposobów. Potrafił też obezwładniać kobiety swoimi daniami. Dla pasjonatów kuchni to z całą pewnością postać historyczna. Ten francuski mistrz żyjący na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku to jedna z czołowych postaci kulinarnego świata Francji. Gotował między innymi w legendarnym, londyńskim Hotelu Ritz, a jego najsłynniejsze receptury to deser melba (lody waniliowe, brzoskwinia, a na niej galaretka malinowa), jajecznica śmietankowa, czy też filet z soli. 

Amerykańska pisarka Nicole Mary Kelby poprzeplatała fakty z fikcją i stworzyła piękne dzieło! Jakże się cieszę, że trafiłam na  „Białe trufle”-  to książka, której nie da się oprzeć!
W tej wzruszającej powieści mamy pięcioro najważniejszych bohaterów. Pierwsze miejsce przyznałabym jedzeniu- tak, tak, moim zdaniem to „postać” czołowa. Potem Escoffier i trzy fascynujące kobiety- Delphine, Sarah i Sabine. 

Historia życia Auguste nie jest przedstawiona chronologicznie. Powieść rozpoczyna się w momencie, kiedy poetka Delphine i Escoffier pobierają się, a w kolejnym rozdziale przenosimy się już o kilkadziesiąt lat do przodu. Mistrz gotowania po wieloletniej tułaczce po świecie i pracy z dala od domu, powraca do ciężko schorowanej Delphine, by towarzyszyć jej w ostatnich dniach. Równocześnie pisze swoje ostatnie dzieło kulinarne i wspomina koleje swojego zawikłanego życia, pełnego namiętności i kobiet, a zarazem bólu i nieustającego  wewnętrznego zmagania się z samym sobą i doskwierającym poczuciem niedoskonałości. Życia pełnego zdrad, wieloletniego romansu ze słynną aktorką Sarah Bernhardt, a zarazem życia człowieka, który chciał być dla wszystkich dobrym i życzliwym. Życia człowieka o skomplikowanej naturze, gorącym sercu rozrywanym przez liczne namiętności i małej, niemalże chłopięcej posturze (kucharz był tak niski, że pracując, musiał nakładać specjalne buty na wysokich koturnach). 

Fabuła powieści jest fascynująca, ale dla mnie ta książka składa się przede wszystkim z momentów, które sprawiają, że czas staje w miejscu. Najpiękniejsze fragmenty tej historii to chwile namiętnych uniesień pomiędzy trójkątem, który tworzy kucharz, kobieta i jedzenie. Gotowanie staje się aktem przesyconym erotyką i zmysłowością. Jednym z najbardziej poruszających fragmentów jest opis wieczoru, który Escoffier spędza wraz z Sarah:

Potem kropla po kropli, bez cienia pośpiechu, Escoffier wylał długą i wąską smużkę olejku z białych trufli między piersi Sarah i dalej, aż do wypukłości jej brzucha. Dwoma palcami delikatnie wmasował go w jej skórę. Oddychał szybko i nierówno. Ona też (...) Escoffier powoli układał niewielkie kopczyki kawioru, każdy idealnie krągły, na półmisku jej ciała (...) Miał przed sobą ucztę. Łyżka z macicy perłowej Escoffier nabrał drobne granatowoczarne jajeczka z pierwszego kopczyka i podał Sarah do ust.
- Księżyc- powiedział (...).

Bogactwo i intensywność przeżyć, które proponował Escoffier poprzez  gotowanie i swój niewątpliwy artyzm było nieskończone i pełne wyrafinowanych, subtelnych smaków. N. M. Kelby połączyła w  powieści trzy bardzo ważne rzeczy. Nietuzinkowe i wyraziste postaci, fascynujące tło historyczne i to, co dodała od siebie- piękny, poetycki, buchający erotyzmem język. 

Ważny w powieści jest też czas, kiedy Escoffier jest już starym umierającym człowiekiem, żegnającym się ze swoją żoną. Historia ich trudnej miłości jest niesłychanie wzruszająca. Tutaj na scenę wchodzi też kolejna kobieca postać- Sabine, która wyzwoliła we mnie szereg skrajnych emocji. Dziewczyna zamieszkuje w domu staruszków, by dla nich gotować. Zatrudnia ją Madame Delphine, bowiem Sabine jest łudząco podobna do Sarah Bernhardt. 

Sabine jest bezczelna, pyskata i prosta. Przynajmniej takie wrażenie sprawia, gdy ją poznajemy. Jednak stopniowo okazuje się, że staje się tak złożoną i ciekawą postacią, że jestem gotowa przyznać jej miejsce w czołówce bohaterów. To ona jest blisko Delphine i Escoffiera, gdy Ci zmagają się ze swoją starością i to ona kocha ich tak mocno, że ich odejście staje się dla niej ciężkim przeżyciem. Sabine jest też bohaterką, która uczestniczy w wielu fantastycznych fragmentach powieści, opisujących jej naukę gotowania pod czujnym okiem Escoffiera. Pyskata zwolenniczka kuchni domowej i mistrz gotowania artystycznego, próbują znaleźć wspólny język.


- Za ścianami tej kuchni jest cały świat.
Który jest okropnym miejscem. Gdy gotujemy, poznajemy doskonałość, możemy jej dotknąć, stworzyć ją. Jesteśmy podobni do bogów. Jak możesz nie marzyć o swoim własnym niebie? 

Jeżeli macie ochotę przenieść się na kilka chwil do nieba, sięgnijcie po „Białe trufle”, to nie lada uczta dla wszystkich zmysłów! 

M.

niedziela, 17 lutego 2013

"Miau-miau to masaż dla serca"

Ciekawa książka i mruczący kot na kolanach to połączenie idealne. O wiele przyjemniej czyta się, kiedy w uszach rozbrzmiewa  ciepłe, miłe mruczenie. Do tego gorąca herbata z cytryną i można poczuć się jak w niebie. 

Ale wróćmy do kotów, dziś bowiem, 17 lutego jest Światowy Dzień Kota. Należy się w końcu jeden dzień święta naszym futrzanym przyjaciołom. Koty są naprawdę wyjątkowe, choć część ludzi ich nie lubi. Być może dlatego, że są niezależne, skryte, tajemnicze, ale myślę, że potrafią tak samo przywiązać się do człowieka jak i pies, dać tyle radości. Ich mruczenie i miauczenie sprawia, że robi się cieplej na sercu. Poza tym nigdy nie jest nudno, kot zawsze zapewnią niespodziewane atrakcje ;) Wiem to na pewno, bo od zawsze w moim domu są koty. 

"Ty jesteś moim kotem, a ja jestem twoim człowiekiem"

Wielbicielom kotów, chciałabym polecić dwie bardzo ciekawe książki poświęcone tym zwierzętom:

1) "Balsam dla Duszy miłośnika kotów" (praca zbiorowa).

Zbiór opowiadań (każde napisane jest przez inną osobę i są to historie prawdziwe) o kotach. Oj, wiele razy uroniłam łezkę, czytając te piękne opowiadania. Strasznie są wzruszające, może czasem aż za bardzo ckliwe, ale powodowane prawdziwą, szczerą miłością do kotów. Opowiadania mają przeróżną tematykę, pojawiają się tu koty, które odmieniły czyjeś życie, pomogły przetrwać chorobę lub nawet w jakiś sposób przyczyniły się do jej pokonania, były częścią rodziny, osłodziły samotność. Jest też tu trochę o ludziach, którzy pomagają kotom w potrzebie, którzy wytrwale, zazwyczaj charytatywnie pracują w schroniskach. Takim właśnie osobom jest dedykowana ta książka. 

2) "Sztuka mruczenia"- Eugen Skasa- Weiß

To również zbiór niedługich tekstów autorstwa niemieckiego dziennikarza i felietonisty, których bohaterami są koty. Opisuje je on w sposób niezwykle zabawny. Pokazuje ich inteligencję, przenikliwość, tajemniczość. Opowiadania są uzupełnione bardzo ładnymi, kocimi zdjęciami.

Miłośnikom kotów na pewno obydwie pozycje przypadną do gustu. Polecam! ;)

A na koniec zdjęcia naszych dwóch uroczych, kocich domowników:



Menel i Wampir :)

J.

sobota, 16 lutego 2013

Sprawa 114


Najpierw obejrzałam film. To był zimowy wieczór spędzony z mamą i przyjaciółką. Bardzo miły i ciepły wieczór ogrzany „Delikatnością” i wspaniałą kreacją kruchej Audrey Tautou. Ekranizacja nas oczarowała, a ja po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że najbardziej kocham francuskie kino. 

Potem pomyślałam, że film trzeba uzupełnić książką. No i w końcu się jej doczekałam w prezencie urodzinowym. Połknęłam ją na raz. Nie da się jej inaczej przeczytać. Nie da się jej strzępić, trzeba wsiąknąć w tę historię i piękne słowa Davida Foenkinosa. 

Na początku poznajemy  Nathalie i jej ukochanego męża Francois’a. Ich miłość jest niesamowita. Poznają się przez przypadek na ulicy, zakochują w sobie na zabój, biorą ślub i żyją w nieustającej zgodzie. Jest tak pięknie, że Nathalie cały czas, gdzieś pod skórą czuje, że aż za pięknie, że to się skończy... Pewnego dnia Francois wychodzi, by pobiegać i nie wraca. Jedno krótkie cięcie i wszystko się urywa. Brutalnie, nagle, po prostu. Świat Nathalie rozpada się na drobniutkie cząsteczki, pozostawiając jej tylko ból, zagubienie i cierpienie. 

Musi upłynąć dużo czasu.. a potem przychodzi sprawa 114 i Markus. I druga część historii.   W życiu Nathalie znów pojawia się miłość. Inna, spokojniejsza, bardziej zaskakująca. Nathalie i Markus pasują do siebie. Są dla siebie przeznaczeni. Obydwoje bowiem są tacy delikatni. Subtelni i inni. Nie sposób nie polubić tej pary bohaterów. Są niesłychanie ujmujący. Nathalie taka krucha a zarazem silna, Markus dziwny i zabawny. Są trochę jak z innego, lepszego świata. 

„Delikatność” to książka o budzeniu się z letargu żałoby, ale też książka o miłości i wielkiej wrażliwości. A dla mnie też historia o „bajkowych ludziach”, którzy tworzą magię tego świata. David Foenkinos piszę przepięknym językiem. Najbardziej trafnym określeniem charakteryzującym jego styl jest właśnie tytułowa delikatność. Do tego dochodzi subtelna zmysłowość, poczucie humoru i mamy mieszankę doskonałą a zarazem prostą.

Polecam wszystkim, jako lekturę na ostatnie zimowe wieczory. Jakoś bardziej zimowa jest ta książka dla mnie. Do zwinięcia się pod kocem. Najlepiej na wieczór i sączące się delikatnie światło.

Wychodząc z pracy w ten piątkowy wieczór, bardzo się cieszył, że może znaleźć schronienie w weekendzie. Posłuży się tą sobotą i niedzielą jak dwoma grubymi pledami. Nie miał ochoty na nic, nie miał nawet odwagi czytać.

Tak  pewnego razu poczuł się Markus. Jak macie takie dni, to zwińcie się pod kocem i przeczytajcie „Delikatność”, a jak nawet czytać nie macie siły, to obejrzyjcie film. 

M.

czwartek, 14 lutego 2013

"Badyl na katowski wór"- Alan Bradley

Z Alanem Bradleyem oraz Flawią de Luce, bohaterką jego książek, mam same dobre wspomnienia! Czas spędzony w ich towarzystwie nigdy nie jest stracony- można się pośmiać, pobawić się w detektywa i po prostu  przeżyć wyjątkową przygodę. Przy okazji dowiedzieć się paru rzeczy, bo książki o Flawii obfitują w wiele wszelkiego rodzaju ciekawostek. Przedstawiam wam zatem drugą część serii o tej barwnej i oryginalnej jedenastolatce, która lubi spędzać czas w swoim laboratorium przyrządzając trucizny lub rozwiązywać skomplikowane zagadki.

Flawia mieszka z Buckshaw (zamku, w którym jej rodzina żyje od wieków) w towarzystwie małomównego ojca, szalonego filatelisty oraz dwóch starszych, wstrętnych sióstr, które nieustannie jej dokuczają. Poza tym mamy jeszcze Doggera (lokaja i ogrodnika w jednej osobie) oraz panią Mullet, która raczy domowników swoimi kulinarnymi specjałami i słynie z zamiłowania do plotek. W lewym skrzydle zamku Flawia ma swoje całkiem spore laboratorium chemiczne i to tam chroni się przed zaczepkami złośliwych sióstr i surowym wzrokiem ojca. Buckshaw leży w pobliżu Bishop's Lacey- niewielkiej wsi, w której każdy każdego zna. Mamy tam kościół z bardzo sympatycznym proboszczem, herbaciarnię, lasy dookoła. Słowem, angielska, sielankowa wieś, w której czas biegnie leniwie i spokojnie. Jednak okazuje się, że i w takiej mieścinie mają miejsce niebywałe zdarzenia- tajemnicze morderstwa i rodzinne tragedie. Dzięki temu Flawia nigdy się nie nudzi! Zawsze znajdzie się dla niej jakaś zawiła zagadka do rozwiązania.

Jest lato, do Bishop's Lacey całkiem przypadkiem przybywa Rupert Porson, słynny lalkarz, którego zna cała Anglia, a przynajmniej ta część, która ma telewizor w domu. Robertowi towarzyszy młoda Nialla, z która Flawia szybko zawiera znajomość. Ponieważ tej dwójce zepsuł się stary austin, którym podróżują, zmuszeni są zatrzymać we wsi na parę dni. Sympatyczny proboszcz od razu wykorzystuje  okazję i zachęca lalkarza do wystawienie przedstawienia w salce parafialnej. Podczas występu Ruperta i Nialli ma miejsce tragiczny wypadek (ale czy aby na pewno wypadek?). Przyjazd objazdowego cyrku do Bishop's Lacey budzi wśród mieszkańców wsi przykre wspomnienia dotyczące historii, która wydarzyła się w okolicy. Pięć lat wcześniej znaleziono bowiem ciało młodego chłopczyka powieszone na szubienicy w pobliskim lesie. Sprawa ucichła, kiedy sąd orzekł, że był to nieszczęśliwy wypadek, a matka chłopca, Grace na zawsze okryła się żałobą. Wkrótce okaże się, że incydent w salce parafialnej oraz historia sprzed lat są ze sobą związane...


Kto na to wpadnie? Oczywiście Flawia! Dziewczynka ta jest obdarzona niezwykłym talentem detektywistycznym. Dodatkowo jej nieprzeciętna inteligencja oraz zamiłowanie do chemii czynią ją mistrzem na tym polu. Swoimi zdolnościami zawstydza komisarza z miejscowego posterunku. I tym razem Flawia żądna rozwiązania tajemniczej sprawy, zaczyna śledztwo. Wstaje każdego ranka o świcie, odwiedza tajemnicze miejsca, rozmawia z mieszkańcami, szuka, węszy, tropi.


A my razem z nią! Zabawa w detektywa z Flawią jest niezwykle wciągająca. Choćbyśmy nie wiadomo kogo obstawiali jako potencjalnego mordercę, prawda zawsze okaże się inna. Alan Bradley ma w zanadrzu wiele oryginalnych i niespodziewanych zakończeń, które potrafią zaskoczyć czytelnika. W ogóle jest to bardzo utalentowany pisarz! Tworzy barwne postacie o ciekawych osobowościach. Potrafi wymyślić zawikłaną zagadkę, ale tak, że ma ona ręce i nogi i wszystko zdaje się mieć sens. Jednak to, co najbardziej lubię w książkach Bradleya i za co go szczególnie cenię to wyjątkowy klimat! Świat Flawii, choć może nie do końca szczęśliwy, jest pełen uroku i choć nie ma tam czarownic ani stworów, pełen magii. Przynajmniej ja go tak  postrzegam. Typowa, angielska wieś, dziwaczna, ale mądra jedenastolatka i kryminalne zagadki sprawiają, że z upragnieniem czeka się na kolejne części! I to poczucia humoru! W książkach Bradleya nie widzę żadnych wad, wszystko jest jak należy. Bardzo, bardzo polecam!

J.

poniedziałek, 11 lutego 2013

"Świnia z Prowansji"- Georgeanne Brennan


Świnia w Prowansji” to druga przeczytana przeze mnie książka z serii Dolce vita wydawnictwa Czarne. Autorka, Georgeanne Brennan, była wielokrotnie nagradzana za swoje  kulinarne dzieła.   I nie dziwne, że jest tak ceniona, bo jej książka „Świnia z Prowansji” aż pachnie apetycznym francuskim jedzeniem!

Historia Georgeanne zaczyna się, kiedy wraz ze swoim (pierwszym) mężem i malutką córeczką przyjeżdżają z Kalifornii do Prowansji, by tam założyć własne gospodarstwo. Młode małżeństwo postanawia zająć się wyrobem kozich serów, planują też hodować świnie. Niestety ich marzenia i plany zmieniają się kiedy umiera ojciec Donalda (męża G.). Jednak te kilka spędzonych w Prowansji chwil sprawia, że Georgeanne już na zawsze zakochuje się w tym miejscu i nieustannie do niego powraca, kursując między Kalifornią a Francją. 

Książka podzielona jest na osiem rozdziałów. Każdy z nich poświęcony jest w szczególności jakiemuś wybranemu smakołykowi (kozie sery, dania z grzybami, z rybami, jagnięcina i inne). Nie radzę czytać „Świni” będąc głodnym. Nie sposób powstrzymać uczucia ssania w żołądku i ogromnego apetytu rosnącego z każdą kolejną stroną! Autorka zabiera nas we wspaniałą podróż poprzez tradycję i sekrety prowansalskiej kuchni. Przedstawia w uroczy sposób życie w Prowansji, ukazuje jak można korzystać z darów natury i czerpać z tego ogromną radość. Czy to chodząc po lasach w poszukiwaniu grzybów (w rozdziale o grzybach jest bardzo ciekawy fragment   o truflach), czy łowiąc ryby, czy zbierając to, co rośnie tuż przed domem. Pokazuje nam ludzi z pasją życia   i gotowania. Ludzi, którzy potrafią żyć w spokoju, powolnie, mimo wykonywania ciężkiej fizycznej pracy przy uprawach czy hodowli zwierząt.

„Świnia z Prowansji” to książka o jedzeniu i umiejętności celebrowania chwil spędzonych przy stole, ale też książka o miłości i przyjaźni, która połączyła Georgeanne z poznanymi w Prowansji ludźmi. Jest pochwałą prostego życia i umiejętności bycia tu i teraz. Cieszenia się ze wspólnego spędzania czasu. Bo jak sama autorka zauważa jedzenie jest czymś więcej, niż zaspakajaniem głodu: Zrozumiałam, że zbieranie, polowanie i uprawianie to część życia wciąż naznaczonego rytmem pór roku, życia, które wiąże ludzi  z ziemią i ze sobą nawzajem.(…) Jedzenie tworzy więź z ziemią, z przyjaciółmi i krewnymi zgromadzonymi wokół stołu, z przyszłymi pokoleniami. W kruchym, niestabilnym świecie jedzenie jest wartością stałą. (...).

M.

niedziela, 10 lutego 2013

Urodzinowy stooos




Jeszcze nigdy w życiu nie dostałam tylu książek na urodziny! Teraz nic tylko siedzieć i czytać, czytać, czytać :)

Zastanawiam się od której zacząć? Trylogię Millenium dostałam od męża, niedawno oglądaliśmy "Dziewczynę z tatuażem" i byłam ciekawa książki! Trzy tomy to prawie dwa tysiące stron.. tę pozycję chyba zostawię sobie na wakacje.

Bardzo cieszę się z dwóch książek z Wydawnictwa Czarne z serii Dolce Vita. Miałam tylko "Brudną robotę" i chciałam uzbierać resztę. Od siostry dostałam "Świnię z Prowansji". Już ją przeczytałam i muszę przyznać, że jest to bardzo apetyczna pozycja! Sama sprezentowałam sobie "Miasteczko długowieczności", w którym jest masa przepisów. Z kulinarnych nowości pojawiła się na mojej półce książka Julii Child "Gotuj z Julią" (od najwierniejszej fanki mojej kuchni).

Reszta książek jest od moich wspaniałych przyjaciół. Mam coś podróżniczego- "Moją Afrykę" niesamowitej Kingi Choszcz (dzięki Kamila i Marek, żeby nie było, że nie piszę o Was ;)). Dostałam to, o czym marzyłam- "Muminki" wydane przez Naszą Księgarnię. W pierwszym tomie znajduje się pięć książek Tove, od "Małych trolii i wielkiej powodzi" do "Zimy muminków". Przybyła mi jeszcze "Delikatność" i już wiem, że właśnie ją przeczytam jako pierwszą! Jeszcze "Białe trufle" i "Poniedziałkowe dzieci".

Książki są wspaniałymi prezentami! Tylko miejsca na regale zaczyna brakować, dlatego śmiałam się, że za rok zamawiam regał.

M.

piątek, 8 lutego 2013

"Walka kotów"- Eduardo Mendoza

To było moje drugie spotkanie z Eduardo Mendozą. Na początek wybrałam sobie z dorobku hiszpańskiego pisarza "Bez wiadomości od Gurba" (teraz mam ją przeczytać w wersji oryginalnej jako lekturę do szkoły). Książka pisana w formie dziennika- lekka, zabawna, na jeden wieczór. Niestety... rozczarowała mnie. Na jakiś czas troszkę zniechęciłam się do Mendozy. Tym razem jednak, jestem bardzo, ale to bardzo zadowolona z mojego wyboru i dzięki "Walce kotów" przekonałam się na nowo do tego pisarza.

Powieść ta to ponad 400 stron fascynującej opowieści, która zawiera w sobie całkiem sporo historii Hiszpanii lat 30., trochę wiadomości o życiu Velazqueza, a przy tym jest niezłym romansem i politycznym kryminałem, który trzyma w napięciu do ostatniej strony.

Tak naprawdę, zanim nie przeczytałam tej książki, nie miałam pojęcia czego dotyczy, jaką historię opowiada. Nie zapoznałam się z żadną recenzją, żadną opinią, Moja jedyna wiedza o "Walce kotów" pochodziła z niedługiego opisu na odwrocie książki. Na jego podstawie, zbudowałam sobie całkowicie inny obraz tej pozycji, myślałam, że to coś w stylu Zafona. Zupełnie się myliłam, ale na pewno nie zawiodłam.

Młody Anglik, Anthony Whitelands, znawca i fascynata słynnego malarza Velazqueza przyjmuje zlecenie od hiszpańskiego arystokraty. Ma wycenić parę obrazów, nic wyjątkowego. Podczas podróży do Madrytu pisze list do byłej kochanki, w którym się z nią żegna i tym samym kończy pewien etap w swoim życiu. Anthony nie zdaje sobie sprawy, że rozpoczyna się dla niego znacznie większa przygoda, bowiem wplątuje się on w skomplikowaną rozgrywkę polityczną jaka toczy się w ówczesnej Hiszpanii (jest rok 1936, początki wojny domowej). Całkowicie nieświadomie, nasz bohater staje się pionkiem w tej niebezpiecznej grze, na którego czyhają  hiszpańscy komuniści i policja. Przyjeżdża do Madrytu z planami szybkiego powrotu do ojczyzny, tymczasem zaś w przeciągu swego pobytu w stolicy przeżywa nieprawdopodobne przygody- zostaje aresztowany, zakochuje się w intrygującej markizie i dokonuje niesłychanego odkrycia w piwnicach księcia de Igualada.

Kiedy Anthony ma zamiar wracać z powrotem, książę ujawnia prawdziwy powód ściągnięcia Anglika do Madrytu. Chodzi o piękny akt ukryty w piwnicy, który okazuje się nieznanym dotąd dziełem Velazqueza... Anthony jest podekscytowany, odkrycie takiego obrazu może dać mu wielki rozgłos i być motorem dla jego kariery. Poza tym dzieło jest wielką zagadką i rzuca nowe światło na życie wybitnego artysty. Z tego właśnie powodu, Anglik długo zwleka z wyjazdem z Hiszpanii, nie zważając na pogarszająca się sytuację i atmosferę w Madrycie, coraz częstsze krwawe potyczki na ulicach stolicy pomiędzy komunistami a faszystowskimi falangistami. Zatrzymuje go także córka księcia, piękna Paquita.

Autor trafnie  przedstawia sytuacje Hiszpanii i oddaje atmosferę tamtych czasów. Brutalna codzienność, podpalane kościoły, zamieszki i morderstwa czynią ją coraz bardziej napiętą. W towarzystwie fikcyjnych postaci, pojawią się też te historyczne. Mamy do czynienia z José Antonio Primo de Riverą (wodzem Falangi), Manuelem Azaña (ówczesnym premierem) oraz generałem Franco, który już wkrótce ma obalić rząd i być dyktatorem przez kolejne 40 lat. 

Trochę za dużo polityki w tej książce. Opisy sytuacji politycznej były zazwyczaj bardzo ciekawe, ale czasami za długie i przez to nieco nużące. Trochę rozczarował mnie wątek miłosny z Paquitą, wydał mi się taki niezakończony, czegoś mu brakuje. Podobne odczucia mam względem historii odkrytego obrazu Velazqueza, jej finał pozostawił we mnie duży niedosyt. Ale to chyba moje jedyne zarzuty pod adresem "Walki kotów", zresztą bardzo drobne. Generalnie, książkę uważam za bardzo dobrą. Podoba mi się styl pisarza, podobały mi się barwne i niebanalne sylwetki bohaterów. Choć tematyka książki nie jest łatwa to czyta się ją bardzo dobrze (pomijając niektóre przydługawe opisy sytuacji politycznej). Jestem bardzo ciekawa innych powieści Mendozy, czy będą bardziej przypominały "Walkę kotów" czy "Bez wiadomości od Gurba". Mam nadzieję, że to pierwsze. 


J.


W ramach wyzwania "Pod hasłem"

piątek, 1 lutego 2013

"Mama muminków"

„Muminki” zawsze były moją ukochaną bajką. Gdy byłam dzieckiem, znałam je przede wszystkim z kreskówki. Książki były dla mnie wtedy zbyt straszne, za to teraz uwielbiam je czytać.


Dlatego, gdy tylko moja przyjaciółka powiedziała mi, że właśnie ukazała się biografia Tove Jansson, wiedziałam, że muszę ją mieć. Urzekło mnie wydanie książki. Muszę przyznać, że jest to jedna z najładniejszych pozycji, jakie mam w swojej kolekcji. Piękna twarda okładka, masa zdjęć i fantastycznych rysunków autorki w środku, również jej obrazów, których oczywiście nie znałam.

Lubię czytać biografię. Wiedzieć coś więcej o osobie, która potrafiła wykreować fascynujące mnie światy. Ciekawiło mnie zawsze, kto stoi za słowami, które tak chętnie pochłaniam.


Biografia napisana przez Boel Westin jest niezwykle rzetelnym i opasłym (może aż nadto) sprawozdaniem o życiu, a przede wszystkim twórczości finlandzkiej pisarki. Boel pisała je na podstawie intymnych dzienników Tove, listów i notatek, do których miała dostęp, jak też swojej wieloletniej znajomości z Mamą muminków.

Pisarka jawi się nam, jako kobieta, dla której priorytetem była praca. To ona stanowiła oś jej życia. Poprzez pracę- czyli tworzenie, wciąż i nieustannie próbowała wyrazić samą siebie. Zarówno pisząc, rysując,  jak i malując, dlatego  „Mama muminków” jest zarazem zbiorem analiz jej twórczości.


Pojawiają się też wątki dotyczące osobistego życia Tove, dowiadujemy się o miłościach jej życia, poznajemy zamiłowanie do wysp, samotności i nieustannego podróżowania.



Wszystkim, którzy kochają „Maminki”, polecam!



M.