piątek, 24 lipca 2015

Mandarynki

Szczegół tkwi w prostocie. Nie trzeba mówić wiele, by przekazać tak wiele. Nie trzeba głośno krzyczeć, nie trzeba głośno się śmiać. Wystarczy parę słów, sugestywny obraz, by wzruszyć i zadziwić.

Mandarynki, owoc gruzińsko-estońskiej współpracy, to właśnie taki film. Prosty, cichy, ale naładowany emocjami. Mamy rok 1992, trwa konflikt o Abchazję między Gruzinami i Czeczenami. Krwawe i brutalne zdarzenia sprawiają, że ziemia pustoszeje. Estońscy osadnicy, od lat zamieszkujący tę krainę, wracają do swojego kraju! Szerzy się zniszczenie. Pewnego dnia do domu starszego już Estończyka, Iva, jednego z niewielu, którzy pozostali, trafiają dwaj ranni żołnierze- Gruzin i Czeczen. Po powrocie do zdrowia, obydwaj rozpoczynają swoją prywatną wojnę, a polem ich walk staje się dom Iva. Ten jednak nie ma zamiaru się na to godzić. Od nowych mieszkańców swojego domu wymaga powściągliwości i przede wszystkim wzajemnego szacunku.

Wzajemny szacunek. To właśnie, moim zdaniem, słowo klucz tego filmu. Myślę, że jego twórcy, opowiadając historię Gruzina i Czeczena, chcieli pokazać, że szacunek wobec drugiego człowieka to podstawa pokojowego współżycia ludzi i rzecz niezbędna, kiedy chcemy tworzyć więzi i budować przyjaźnie. Przede wszystkim zaś  to właśnie szacunek może nas ochronić przed popadaniem w skrajne ideologie i zgubne postawy nacjonalistyczne... Bohaterowie Mandarynek, Czeczen i Gruzin, są świetnym przykładem tego, że od wieków ludzie popełniają jeden ogromny błąd. Zamiast budować mosty, palą je i tworzą podziały, często sztuczne i zazwyczaj niosące tylko nieszczęścia.


Okazuje się jednak, że często ludzkie uczucia potrafią pokonać bzdurne ideologie i konflikty narodowościowe...


Mandarynki to jeden z tych pięknych filmów, tych, które niezwykle poruszają i prowokują do myślenia. To film przepełniony mądrymi słowami, wymownymi sytuacjami, spokojnymi obrazami opustoszałej ziemi i silnymi i prawdziwymi  emocjami.

To film obowiązkowy.

J.
  

poniedziałek, 6 lipca 2015

Czarne skrzydła- Sue Monk Kidd

Czarne skrzydła to kolejna powieść autorki Sekretnego życia pszczół, czyli książki, którą wspominam bardzo dobrze. To była lektura, który chwyta za serce, śmieszy i wzrusza. Do nowej książki Sue Monk Kidd podeszłam zatem z dużymi oczekiwaniami. Być może nieco za dużymi, co sprawiło, że trochę się rozczarowałam. Oczywiście warto przeczytać tę powieść, warto, bo jest ciekawa, bo porusza ważna tematy. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że czegoś Czarnym skrzydłom brakuje... Historia z ogromnym potencjałem nie została do końca wykorzystana. Tak mi się wydaję. 

Tym razem Sue Monk zabiera nas w podróż do Stanów Zjednoczonych XIX wieku. Kraju pełnego konrastów i skrajności. Kraju, który jednocześnie prężnie się rozwija, w pwnych kwestiach pozostając wciąż zacofany. Kraju, gdzie ściera się stare i nowe. Kraju Północy i Południa. Kraju pierwszej konstytucji i praw obywatelskich, w którym nadal sprawnie fukcjonuje niewolnictwo. 

Kraju gdzie biali są panami, a czarni nie wiedzą, co to wolność i godne życie.

Historia opisana w Czarnych skrzydłach osnuta jest wokół dwóch kobiet. Pierwsza z nich to Sara, córka bogatego plantatora, a druga to czarnoskóra niewolnica Szelma. Choć dzieli je ogromna przepaść, nawiązuje się między nimi wyjątkowa więź. Wszystko zaczyna się w dniu jedenastych urodzin Sary, kiedy młoda panienka dostaje nietypowy prezent- Szelmę owiniętą wstążką. Od tej chwili ma być ona osobistą niewolnicą Sary. I pewnie wszystko potoczyłoby się tak jak zwykle... Sara jest jednak wrażliwą osobą i dobrą obserwatorką. Widzi swoją matką wymierzającą surowe kary niewolnikom, widzi ich cierpienie i przede wszystkim widzi w nich ludzi... Wie, że niewolnictwo jest złe i, że nie można się na nie godzić. 

Książka Sue Monk Kidd zyskuje głównie dzięki temu, że zainspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Sara Grimke i jej siostra Nina faktycznie żyła, a ich działalność, choć teraz nieco zapomniana, była na tamte czasy rewolucyjna. Ich odwaga w walce z absurdalnym niewolnictwem, a także w walce o prawa kobiet, zdecydowanie zasługuję na pamięć, dlatego dobrze, że amerykańska pisarka odświeżyła Amerykanom i innym ich sylwetki. Te kobiety nie powinny zostać zapomniane. 

Jednocześnie mam do Sue Monk Kidd pewien żal. Tak jak już wspomniałam, mam wrażenie, że nie do końca wykorzystała potencjał tej historii. Postać Sary zdaje się być trochę "płaska". Mogę sobie tylko wyobrazić, ile kosztowała ją jej trudna działalność w ówczesnych czasach, z jak ogormnymi dylematami musiała się mierzyć... W książcę wszystko to zostało opisane w dosyć powierzchowny sposób, bardzo uproszczony, w ogóle cały świat w powieści amerykańskiej autorki wydaje się być zbyt uproszczony, zbyt czarno-biały... Pomiędzy dobrem, a złem istnieje widoczna granica, której nikt nie przekracza. Szelma, Sara i Nina są dobre, matka Sary, ich siostra Mary są natomiast po tej złej stronie mocy... To trochę razi.

Książka jest dobra, ale mogłaby być lepsza, gdyby pisarka pozbyła się pewnych uproszczeń i poświęciła więcej uwagi zgłębieniu psychiki głównej bohaterki. Tak, tej powieści zdecydowanie czegoś brakuje. Mimo to, bardzo cieszę się, że ją przeczytałam, że mam ją na półcę. Warto było dowiedzieć się o istnieniu Sary Grimke i jej siostry. Warto było trochę się wzruszyć, czytając o pięknej więzi Szelmy i jej matki, warto było dać porwać się lekturze. 

J.