piątek, 27 listopada 2015

"Światu nie mamy czego zazdrościć"- wspomnienia północnokoreańskich uciekinierów

Wyobraź sobie, że żyjesz w kraju całkowicie odizolowanym od reszty świata. Wyobraź sobie świat, w którym nie ma miejsca na dyskusje, własne poglądy i opinie. Wyobraź sobie, że twoje życie jest zależne od władzy, która decyduje nawet o tak prozaicznych kwestiach, jak długość twoich włosów. Wyobraź sobie codzienność, w której nieustannie jesteś bombardowany rozbudowaną propagandą i wizerunkiem władcy, ojca narodu, niemal boga. Tak, to właśnie Korea Północa. Kraj, w którym ludzie żyją w fałszu i ułudzie, od dziecka będąc poddani praniu mózgu. Nie chcę wiedzieć za dużo, bo wiedzieć za dużo często oznacza śmierć.

O Korei Północnej czasem mówi się w mediach, kiedy dotrą do nas informacje o jakiejś wyjątkowo skandalicznej historii, raz na jakiś czas powstaje zamieszanie, ogólnoświatowe poruszenia. Wszyscy wiemy, że Korea Północna to ewenement na skalę światową. Wiemy, kto tam rządzi, ale na dłuższą metę nie mamy zielonego pojęcia, jacy są ludzie z Korei Północnej, jak żyją ci zwykli zjadacze chleba, jak wygląda ich codzinność. Nie mamy do nich żadnego dostępu. Lektura książki Barbary Demick, amerykańskiej dziennikarki, to świetna okazja, by zapełnić tę lukę i dowiedzieć się więcej o Koreańczykach z Północy.

Któż bowiem jest w tym przypadku lepszym źródłem informacji niż koreańscy uciekinierzy, którym po wielu trudach, udało się zamieszkać z Korei Południowej. To właśnie na podstawie ich opowieści i wspomnień, Barbara Demick stworzyła swoją reporterską książkę. Historię opowiedziane przez jej bohaterów to ciąg absurdów, które dla nas, ludzi żyjących w wolnym świecie, są nie do pomyślenia. Zadziwienie, które nieustannie przeplata się ze smutkiem i przygnębieniem to dominujące uczucia w czasie lektury. Trudno uwierzyć w to, jak wygląda życie w Korei Północnej i, że to możliwie, że w XXI w. ostał się tak zbrodniczy system, którym kieruje jeden człowiek, a społeczeństwo podlega nieustannej inwigilacji. 


Kiedy czytałam książkę Barbary Demick, próbowałam wczuć się w sytuację jej bohaterów. Czułam tą klaustrofobiczną atmosferę tego kraju, czułam przygnębienie wywołane opisem szarych miast i spustoszonego krajobrazu wiejskiego (w latach 90. koreańska gospodarka przeszła ogromny kryzys, w wyniku którego Koreańczycy przez parę lat zmagali z głodem, który pochłonął nieywobrażalną liczbę ofiar). Czułam tę beznadzieję i brak perspektyw. Korea Północa jest więzieniem. Przerażające jest jednak to, że wielu mieszkańców tego kraju nie zdaje sobie z tego sprawy. Poddani propagandzie i odcięci od świata, są często niczego nieśmiadomi. Sytuacja trochę zmieniła się podczas okresu głodu. Ludzie umierali na ulicach, podczas gdy ich przywódca nadal wmawiał im, że "światu nie mają czego zazdrościć". To wtedy Koreańczycy zaczęli masowo uciekać do Korei Południowej. 

Wstrząsające są opowieści zawarte w książcę Barbary Demick. To jak zimny prysznic, który pozwala docenić naszą wolność. Wolność dotyczącą spraw tych bardziej istotnych, wolności w zakresie wyznawanych poglądów, czy wiary, ale też tej odnoszącej się do spraw codziennych i prozaicznych. 

Po lekturze tej książki, doszłam do wniosku, że muszę zacząć czytać więcej reportaży. Nikt nie pisze lepszych powieści niż samo życie, a przede wszystkim warto wiedzieć jak najwięcej o naszym świecie.

A system północnokoreański nadal trwa i chyba ma się dobrze...

J.


wtorek, 3 listopada 2015

Wspomnień czar...

Nigdy nie zdarzyło mi się czytać książki tak długo. Trochę z braku czasu, trochę z jakiejś rozlazłości, a trochę mnie na początku nie wciągnęła. A Maria i Magdalena Magdy Samozwaniec to naprawdę bardzo ciekawa i pełna wdzięku pozycja. Magdalena Samozwaniec była pisarką satyryczną, córką znanego artysty Wojciecha Kossaka, a siostrą poetki Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej, z którą łączyła ją niezwykle silna więź.

Maria i Magdalena to zbiór wspomnień pani Samozwaniec obejmujący okres jej wczesnego dzieciństwa aż do wybuchu wojny. Pięknie czytało się tę książkę opowiadającą o zupełnie innym świecie, świecie, który zniknął i umarł pierwszego września 1939 roku. Niezwykle wymowne są pierwsze zdania powieści: Za jedną kolację lub śniadanie w tej kompanii (...) dałabym pięć lat mojego i tak dość długiego życia. To wszystko trwało do września 1939. I jedno krótkie, ostatnie zdanie, zamykające książkę: Tydzień później wybuchła wojna. Wojna, która grubą kreską odcięła wszystko, co było wcześniej, zrujnowała cały ten piękny przedwojenny świat i zabrała Magdalenie Samozwaniec najukochańszych ludzi, Matkę, Ojca i siostrę, a także najpiękniejsze chwile jej życia.

Myślę, że Magdalena zapragnęła przeżyć swoje życie jeszcze raz, wrócić jeszcze raz do tych, swoich najpiękniejszych chwil i dlatego napisała te pamiętniki, wspomnienia. A że jej życie było wyjątkowo ciekawe i bujne wyszło jej całkiem opasłe, prawie sześćset stronicowe tomisko.


Magda urodziła się w 1894 roku, jej dzieciństwo i młodość przypadają więc na wspaniałe czasy rozkwitu kultury, nowe prądy w sztuce i literaturze, czasy epoki Młodej Polski i Dwudziestolecia Międzywojennego. Czasy nieco szalone, intensywne, przesycone artystyczno- towarzyskimi atrakcjami. Możemy więc być pewni, że decydując się na tę lekturę, równocześnie wybierzemy się w piękną podróż w przeszłość, poznamy spory kawał historii, mnóstwo ciekawych smaczków z  życia elity artystycznej, dużo historii związanych z Krakowem (dla mieszkańców tego miasta- pozycja obowiązkowa).

Pięknie pisze autorka o swojej rodzinie, tworząc swoistą arkadię, miejsce, będące niemalże rajem na ziemi (choć, czy faktycznie był to dom tak idealny? I czy oby dla wszystkich jego mieszkańców? O tym przekonujemy się czytając kolejne strony powieści i poznając bliżej historię rodziny Kossaków):
Kossakówka też mogła nosić nazwę "domu w słońcu", jakież tam wszystko było pogodne, nasiąknięte radością i zdrowym realizmem. Mama w dużym słomianym kapeluszu a la Wojski stała za plewiącą grządki dziewczyną i wydawała jej gromkie rozkazy. Czasem zdenerwowała się i zaczynała pracować za nią. Malutką nóżką naciskała łopatę, ryła, wyrywała chwasty, a ponieważ bardzo dbała o swoje rączki, więc to wszystko robiła w starych zniszczonych rękawiczkach. Jej córki przez ten czas bujały w hamakach, czytały książki, latem zażerały się bobem, a na wiosnę sałatką z rzeżuchy. "Po cóż jechać do Turcji?" - pisała w tym ogródku poetka - w ogóle po co się gdziekolwiek jechało? Przecież i tak się tu musiało wrócić, bo to było najlepsze miejsce na ziemi. Porzucało się piękne zagraniczne miasta, porzucało się pięknych mężów dla tego "domostwa w słońcu". Pawlikowska leżała w hamaku, przewracając się w nim z rozkoszą, a Duch domostwa w kapeluszu Wojskiego przychodził i pytał się, co chcą zjeść na obiad.


Ten krótki fragment powieści pokazuje niezwykłą lekkość pióra i zdolność do tworzenia obrazów tak realnych i tak mocno działających na wyobraźnię, że przy ich lekturze nie sposób nie przenieść się do świata Magdaleny Samozwaniec. Równocześnie cała powieść przesycony jest fantastycznym poczuciem humoru autorki, dużą dozą dystansu do siebie samej.

Lektura pozwala nam naprawdę blisko zapoznać się z światem artystycznym przełomu wieków XIX i XX, który nie byl wolny od wielu grzeszków, zdrad, swobody w obyciu. Sama zresztą autorka, jak i jej Tata oraz znana poetka, mieli sporo grzeszków na sumieniu i nie zawsze ich postępowanie spotykało się z moją sympatią. 
Niewątpliwie jednak Maria i Magdalena to kawał dobrej literatury, kawał historii, książka, po którą warto sięgnąć. Mi pozostaje wybrać się na spacer po moim mieście i obejrzenie Kossakówki, która dziś niestety chyba ma już nie wiele wspólnego z powyższym opisem.

M.

niedziela, 4 października 2015

O Miriam Akavii

Moje ostatnie, literackie odkrycie to izraelska pisarka Miriam Akavia. W Polsce wydawana raczej w małych nakładach. Ja usłyszałam o niej podczas corocznego Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie, tego lata dedykowanemu właśnie jej (Miriam Akavia zmarła w styczniu). Izrealska pisarka to jedna z ocalałych z Holocaustu, to jedna z tych, którzy kiedyś mieszkali tutaj w Krakowie, a potem zniknęli... Jej książki to poruszające świadectwo osoby, której piękne dzieciństwo skończyło się wraz z wybuchem II wojny światowej. Osoby, która po nieludzkich i traumatycznych przeżyciach, musiała się narodzić na nowo.

Moja winnica to pierwsza książka Miriam Akavii, którą przeczytałam. Są to sfabularyzowane wspomnienia autorki z dzieciństwa. Historię rozpoczyna opowieść o Mojżeszu Weinfeldzie, który pewnego dnia pod koniec XIX wieku przybył z węgierskiej ziemii na krakowski Kazimierz. Wkrótce poznajemy jego dzieci i wnuki. Przed oczami przewijają nam się kolejne osoby, barwne postacie, ciekawe osobowości. Widzimy ich życie. Widzimy ich codzienne trudy i radości. Towarzyszymy im w smutnych chwilach, gdy ktoś odchodzi. Obserwujemy ich zwyczaje, obrzędy i rytuały. Palącą się w szabasowy wieczór świecę.

Opisując losy żydowskiej rodziny z Krakowa, Miriam Akavia jednocześnie często odnosi się do wydarzeń historycznych i ogólnej sytuacji Żydów w Europie. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta, z Niemiec dochodzą pogłoski o narastającej agresji wobec przedstawicieli wyznania mojżeszowego. Na murze widocznym z okien mieszkania rodziny Ani ( książkowej Miriam) pojawia się przykry napis: "Żydzi do Palestyny!". Niektórzy wyjeżdżają na wschód i próbują odbudowywać państwo na izraelskiej ziemii. Większość jednak zostaje, bo tutaj, w Europie, od wieków jest ich dom.

Lato 1939. Rodzina Ani wyjeżdża na piękne, beztroskie wakacje w okolice Piwnicznej. Miriam Akavia snuje wspomnienia, które przepełnione są miłością i szczęściem. Młodzieńczą radością życia i nadziejami. Pod koniec sierpnia na wieść o wojnie cała rodzina wraca pociągiem do Krakowa.

Wkrótce potem inne pociągi wywiozły tych ludzi do obozów śmierci. Opowiadanie moje jest opowiadaniem o ciszy przed straszliwą burzą. (...) Chciałam żywymi kolorami odmalować postacie, których okrutny los rozegrał się na moich oczach. Chciałam wyróżnić moich ukochanych spośród sześciomilionowej masy i ocalić ich od zapomnienia. Z naszej rodziny- bliższej i dalszej- ocalało sześć osób.


Moja winnica to książka bardzo poruszająca. Choć opowieść Miriam Akavii kończy się w chwili wybuchu wojny i nie ma w niej opisu tych strasznych wydarzeń, które wydarzyły się potem, pozostawia czytelnika smutnym i przytłoczonym. Przecież znamy historię, wiemy jak potoczyły się losy żydowskich mieszkańców Europy. Myślimy o ich niesłychanym dramacie, przed oczami wciąż mając obraz ludzi, którzy żyli, pracowali, byli szczęśliwi, czasem smutni. Byli tutaj, wśród nas. 

Druga książka Akavii Moje powroty to zbiór opowiadań, czasem dotyczących losów samej autorki, a czasem innych ludzi. Tutaj Akavia powraca głównie do czasów już powojennych. Pisze o ludziach, których pochłonął Holocaust, ale przede wszystkich o życiu tych, którzy przetrwali. Pisze o ich zmaganiach z okropnymi wspomniemami, z traumatyczną przeszłością, z pustką. Pisze o ich próbach przystosowania się do nowego życia, próbach powrotu do normalności. Często nieudanych.



Myślę, że takie książki, napisane przez świadków tamtej tragedii, są wyjątkowo cenne. Są przepełnione emocjami, bardzo autentyczne. My, młodzi ludzi, powinniśmy je czytać. By pamiętać o tych, których już nie ma. By pamiętać, że niewiele trzeba, by doprowadzić do katastrofy. To świadectwo i przestroga.

J.

piątek, 28 sierpnia 2015

"Dom Augusty"- Majgull Axelsson

Dom Augusty, to miejsce, w którym splatają się historie wszystkich kobiet z jednej rodziny. Wszystkich nieszczęśliwych kobiet- jakby miały to zapisane w genach. Nadwrażliwość, brak akceptacji, nieumiejętność radzenia sobie ze samą sobą, z życiem, podejmowanie złych wyborów i wybieranie złych partnerów życiowych. Augusta, Alica, Andżelika- wszystkie takie biedne, takie smutne. 

Proza Majgull Axelsson jest przytłaczająca. Niepokojąca i przygnębiająca. Na niespełna 500 stronach autorka gromadzi tyle zła, że czasami ciężko przez to przebrnąć. I pewnie, by się nie dało, gdyby nie wplecione umiejętnie wątki baśniowe i ładny poetycki język Axelsson. Zło wisi tu w powietrzu i wychodzi z każdego kąta, każda z kobiet- Augusta, Alicja, Andżelika, są jak gdyby skazane na nieszczęście. Nie ma dla nich nadziei i najmniejszych szans na szczęście, to jak fatum, które nad nimi wisi. Los zapisany dla nich już od dawna. I nawet choćby chciały się wyrwać z tej okrutnej matni, nie mają na to szans, bo otacza je za duża pustka i samotność.

Majgull pisze o kobietach i dla kobiet. O ich trudach, które czasami są zbyt przytłaczające. O tym, co dzieje się z człowiekiem, gdy zabraknie miłości w jego życiu. O największych, najgłębszych nieszczęściach.

To niesamowite, że tak smutną i przygnębiającą książkę, można czytać z takim wielkim zainteresowaniem i dać się jej tak bardzo wciągnąć. Trzeba być naprawdę dobrym pisarzem, by umieć tak pisać.
Książka, którą warto przeczytać, Axelsson jest niewątpliwie świetną pisarką, choć ja chyba nieprędko do niej wrócę, bo to naprawdę kawał smutnej, ciężkiej literatury. 

M. 

piątek, 24 lipca 2015

Mandarynki

Szczegół tkwi w prostocie. Nie trzeba mówić wiele, by przekazać tak wiele. Nie trzeba głośno krzyczeć, nie trzeba głośno się śmiać. Wystarczy parę słów, sugestywny obraz, by wzruszyć i zadziwić.

Mandarynki, owoc gruzińsko-estońskiej współpracy, to właśnie taki film. Prosty, cichy, ale naładowany emocjami. Mamy rok 1992, trwa konflikt o Abchazję między Gruzinami i Czeczenami. Krwawe i brutalne zdarzenia sprawiają, że ziemia pustoszeje. Estońscy osadnicy, od lat zamieszkujący tę krainę, wracają do swojego kraju! Szerzy się zniszczenie. Pewnego dnia do domu starszego już Estończyka, Iva, jednego z niewielu, którzy pozostali, trafiają dwaj ranni żołnierze- Gruzin i Czeczen. Po powrocie do zdrowia, obydwaj rozpoczynają swoją prywatną wojnę, a polem ich walk staje się dom Iva. Ten jednak nie ma zamiaru się na to godzić. Od nowych mieszkańców swojego domu wymaga powściągliwości i przede wszystkim wzajemnego szacunku.

Wzajemny szacunek. To właśnie, moim zdaniem, słowo klucz tego filmu. Myślę, że jego twórcy, opowiadając historię Gruzina i Czeczena, chcieli pokazać, że szacunek wobec drugiego człowieka to podstawa pokojowego współżycia ludzi i rzecz niezbędna, kiedy chcemy tworzyć więzi i budować przyjaźnie. Przede wszystkim zaś  to właśnie szacunek może nas ochronić przed popadaniem w skrajne ideologie i zgubne postawy nacjonalistyczne... Bohaterowie Mandarynek, Czeczen i Gruzin, są świetnym przykładem tego, że od wieków ludzie popełniają jeden ogromny błąd. Zamiast budować mosty, palą je i tworzą podziały, często sztuczne i zazwyczaj niosące tylko nieszczęścia.


Okazuje się jednak, że często ludzkie uczucia potrafią pokonać bzdurne ideologie i konflikty narodowościowe...


Mandarynki to jeden z tych pięknych filmów, tych, które niezwykle poruszają i prowokują do myślenia. To film przepełniony mądrymi słowami, wymownymi sytuacjami, spokojnymi obrazami opustoszałej ziemi i silnymi i prawdziwymi  emocjami.

To film obowiązkowy.

J.
  

poniedziałek, 6 lipca 2015

Czarne skrzydła- Sue Monk Kidd

Czarne skrzydła to kolejna powieść autorki Sekretnego życia pszczół, czyli książki, którą wspominam bardzo dobrze. To była lektura, który chwyta za serce, śmieszy i wzrusza. Do nowej książki Sue Monk Kidd podeszłam zatem z dużymi oczekiwaniami. Być może nieco za dużymi, co sprawiło, że trochę się rozczarowałam. Oczywiście warto przeczytać tę powieść, warto, bo jest ciekawa, bo porusza ważna tematy. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że czegoś Czarnym skrzydłom brakuje... Historia z ogromnym potencjałem nie została do końca wykorzystana. Tak mi się wydaję. 

Tym razem Sue Monk zabiera nas w podróż do Stanów Zjednoczonych XIX wieku. Kraju pełnego konrastów i skrajności. Kraju, który jednocześnie prężnie się rozwija, w pwnych kwestiach pozostając wciąż zacofany. Kraju, gdzie ściera się stare i nowe. Kraju Północy i Południa. Kraju pierwszej konstytucji i praw obywatelskich, w którym nadal sprawnie fukcjonuje niewolnictwo. 

Kraju gdzie biali są panami, a czarni nie wiedzą, co to wolność i godne życie.

Historia opisana w Czarnych skrzydłach osnuta jest wokół dwóch kobiet. Pierwsza z nich to Sara, córka bogatego plantatora, a druga to czarnoskóra niewolnica Szelma. Choć dzieli je ogromna przepaść, nawiązuje się między nimi wyjątkowa więź. Wszystko zaczyna się w dniu jedenastych urodzin Sary, kiedy młoda panienka dostaje nietypowy prezent- Szelmę owiniętą wstążką. Od tej chwili ma być ona osobistą niewolnicą Sary. I pewnie wszystko potoczyłoby się tak jak zwykle... Sara jest jednak wrażliwą osobą i dobrą obserwatorką. Widzi swoją matką wymierzającą surowe kary niewolnikom, widzi ich cierpienie i przede wszystkim widzi w nich ludzi... Wie, że niewolnictwo jest złe i, że nie można się na nie godzić. 

Książka Sue Monk Kidd zyskuje głównie dzięki temu, że zainspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Sara Grimke i jej siostra Nina faktycznie żyła, a ich działalność, choć teraz nieco zapomniana, była na tamte czasy rewolucyjna. Ich odwaga w walce z absurdalnym niewolnictwem, a także w walce o prawa kobiet, zdecydowanie zasługuję na pamięć, dlatego dobrze, że amerykańska pisarka odświeżyła Amerykanom i innym ich sylwetki. Te kobiety nie powinny zostać zapomniane. 

Jednocześnie mam do Sue Monk Kidd pewien żal. Tak jak już wspomniałam, mam wrażenie, że nie do końca wykorzystała potencjał tej historii. Postać Sary zdaje się być trochę "płaska". Mogę sobie tylko wyobrazić, ile kosztowała ją jej trudna działalność w ówczesnych czasach, z jak ogormnymi dylematami musiała się mierzyć... W książcę wszystko to zostało opisane w dosyć powierzchowny sposób, bardzo uproszczony, w ogóle cały świat w powieści amerykańskiej autorki wydaje się być zbyt uproszczony, zbyt czarno-biały... Pomiędzy dobrem, a złem istnieje widoczna granica, której nikt nie przekracza. Szelma, Sara i Nina są dobre, matka Sary, ich siostra Mary są natomiast po tej złej stronie mocy... To trochę razi.

Książka jest dobra, ale mogłaby być lepsza, gdyby pisarka pozbyła się pewnych uproszczeń i poświęciła więcej uwagi zgłębieniu psychiki głównej bohaterki. Tak, tej powieści zdecydowanie czegoś brakuje. Mimo to, bardzo cieszę się, że ją przeczytałam, że mam ją na półcę. Warto było dowiedzieć się o istnieniu Sary Grimke i jej siostry. Warto było trochę się wzruszyć, czytając o pięknej więzi Szelmy i jej matki, warto było dać porwać się lekturze. 

J. 


sobota, 13 czerwca 2015

Twoje list chowam pod materacam, czeli piękna przyjaźń Astrid i Sary

Twoje listy chowam pod materacem, książka zawierająca korespondencję pomiędzy Astrid Lindgren, a młodą Sarą, zachwyca pod wieloma względami. Jest absolutnie wyjątkowa, bo i wyjątkowe są autorki listów, a także sama ich relacja. Poznajemy dwie kobiety, które dzieli bardzo wiele. Przede wszystkiem wiek i etap życia, na jakim się znajdują. Okazuje się jednak, że to nie stanowi przeszkody, bo pomimo istotnych podziałów, łączy je serdeczna przyjaźń oraz cicha i wzruszająca więź porozumienia.

Jest rok 1972, kiedy Sara wysyła swój pierwszy list do ukochanej pisarki Astrid. Ma zaledwie 12 lat. Lindgren, mimo nawału listów od swych czytelników, odpisuje Sarze w bardzo osobisty sposób. Jak to się stało, że spośród tysięcy piszących do niej dzieci, wybrała akurat ją? Sarę- niepokoroną, zbuntowaną, krytykującą jej ostatnie książki, a także ich ekranizacje. 



Astid Lindgren miała jednak wyczucie i intuicję, jakimi są obdarzeni nieliczni. Zobaczyła w młodej korespondentcę osobę, która potrzebuje wsparcia i rady. Potrzebuje przyjaciela. Zobaczyła zagubioną, szukającą odpowiedzi i zrozumienia, młodą osobę. Przede wszystkim zaś ujrzała dziewczynkę bystrą i zdolną do naprawdę głębokich jak na swój wiek przemyśleń. 


Choć obydwie autorki listów są postaciami bardzo interesującymi, moją uwagę szczególnie przykuła jednak Astrid. Spotkać osobę tak mądrą i ciepłą na swej drodze to szczęście. Wszystkie jej listy są dowodem na to, że szwedzka pisarka była człowiekiem pełnym empatii i  nie pozostawała obojętna na problemy ludzi wokół niej, a także problemy całego społeczeństwa (z książki dowiadujemy się, że Lindgren była zaangażowana z wiele akcji charytatywnych, np. obroinę zwierząt czy praw dzieci). Poznajemy ją również jako zwykłego człowieka, z krwi i kości. Nie mamy do czynienia z legendą szwedzkiej literatury, obcujemy ze starszą już kobietą, która jak każdy zmaga się ze swoimi smutkami, kobietą, która z każdym kolejnym listem wydaje się być coraz bardziej przygnieciona świadomością upływającego szybko czasu i odchodzeniem kolejnych, bliskich jej osób. Mimo to- jest. jest cały czas jest dla Sary, odpisuje na jej listy, zawsze znajduje dla niej dobre słowo, jest i chce być obecna w życiu dojrzewającej, zmieniającej się dziewczyny. 

Za najtrudniejsze okresy w życiu człowieka uważam wczesną młodość i starość. Pamiętam swoją młodość jako coś melancholijnego i trudnego (ale dzieciństwo jako czyste światło). Starość nie zaczęła mi jeszcze przysparzać cierpień, ponieważ, dzięki Bogu, mam takie zdrowie, ale widzę, jak wielu cierpi i jak im trudno. 


Astrid i Sara nigdy się nie spotkały. Ich relacja opierała się jedynie na wspólnej korespondecji. Ale ile te listy znaczyły, w szczególności, dla Sary? Jak ona sama pisze, Astrid była w owym jej jedynym przyjacielem. Na życie dziewczynki, dziewczyny, a potem kobiety miała prawdopodobnie ogromny wpływ. Wsparciem, dobrym słowem i przede wszystkim zrozumieniem oraz akceptacją, pomagała jej uporać się z problemami i lękami. 

Piękna to książka! Piękna jest Astrid. Cały czas jestem pod wrażeniem jej osoby. Wrażliwej, dobrej, pełnej zrozumienia, młodej duchem, nierzadko dowcipnej i niepodporządkowanej. 


 J.

czwartek, 11 czerwca 2015

Czytelnicze plany wakacyjne, czyli wielki stos

Ależ zaniedbałyśmy z siostrą naszego bloga! Milczałyśmy przez trzy miesiące, a i wcześniej za często tu nie bywałyśmy. Mam nadzieję, że moja matura będzie wystarczającym usprawiedliwieniem. Egzamin "dojrzałości" pochłonął wiele moich nerwów i czasu, którego na pisanie tutaj już mi nie starczyło. Pora się poprawić, teraz czasu mam dużo, mogę czytać i mogę pisać. Zaległości książkowe trzeba w końcu nadrobić, dużo ciekawego się ostatnio nazbierało na moim regale, na regale mojej siostry i mojej mamy. Zatem na bloga po długiej przerwie powracam z całkiem wysokim i bardzo zachęcająco wyglądającym stosem. Oto on!


Stos jest wysoki, bo i zawiera dwa obszerne tomiszcza- Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk oraz Wszystko, co lśni. Choć trochę przeraża mnie rozmiar obydwóch książek, nie mogę się ich doczekać. Usłyszałam na ich temat liczne, bardzo pozytywne opinie. Następnie czeka na mnie nowa powieść Sue Kidd Monk Czarne skrzydła. Mój stos zasila również hiszpańska książka Gierki (Ignacio Martinez de Pisón). Skończyłam ją właśnie czytać, świetnie napisana i niesamowicie wciągająca! Kolejna pozycja to powieść autorki, która uwielbiam, na myśli mam oczywiście Joanną Bator i jej najnowszą książkę Wyspa Łza. Z innych polskich książek czeka na mnie również Tajemnica pułkownika Kowadły Tadeusza Cegielskiego, czyli wielka niewiadmowa, a także klasa, czyli Sanatorium pod Klepsydrą Brunona Schultza. Mam też coś z klasyki naszych sąsiadów Czechów. Jest to oczywiście Hrabal i jego Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych. Od dawna mam ochotę zapoznać się z tym pisarzem, tą akurat książkę poleciła mi mama, twierdząc, że jest najlepsza na początek. Mój piękny stos jest również wzbogacony z dwie pozycje związane z postacią Astrid Lindgren. Pierwsza to Twoje listy chowam pod materacem, czyli zbiór jej korespondencji z Sarą Schwardt, druga to z kolei jej powieść biograficzna Od Astrid do Lindgren. Ostatnia książka to z kolei Biegnij, chłopcze, biegnij Uri Orleva o tematyce II wojny światowej. 

Stos prezentuje i zapowiada się wspaniale, przyznajcie. Zaraz powieszę hamak w ogrodzie, nałożę sobie truskawek ze śmietaną i będę czytać, czytać, czytać. Cudownie.   

Pozdrawiam!
J.

wtorek, 10 marca 2015

Mała zagłada- Anna Janko

Ze wszystkich książek dotyczących wojny i obozów koncentracyjnych "Mała zagłada" była dla mnie chyba najtrudniejsza. Ogromnie wstrząsająca, poruszająca. Czasami  łzy stawały mi w oczach, czasami ciekły po policzkach. Gdy czytałam, a potem patrzyłam przez okno, świat wydawał mi się jakiś inny. Słońce inne i ta moja codzienność.. zastanawiałam się, jak można w ogóle żyć w cieniu takiej historii?

To pewnie dlatego, że Anna Janko nagromadziła w swojej książce niekończącą się ilość pojedynczych historii. U Janko, ludzie, którzy przeżyli najokrutniejsze koszmary, mają imiona, nazwiska. Nie są anonimowi, nie mówimy tu o pokoleniu, które przeżyło wojnę, mówimy o konkretnych ludziach- o Józku, Leonie, Franku, Jadzi...

Może to dlatego, że tak dużo tu o dzieciach. Dzieciach, które widziały śmierć swoich rodziców, dzieciach, które pozostawały osierocone, dzieciach, które były przetrzymywane w obozach koncentracyjnych, dzieciach, które były mordowane w bestialski sposób, dzieciach palonych żywcem w stodołach, kopanych po głowie ciężkimi butami esesmanów. 

A może to też dlatego, że Anna Janko pisze o wojnie, jako o czymś, co w każdej chwili  może wrócić, o wojnie, która tak naprawdę cały czas toczy się w różnych zakątkach świata. Autorka wielokrotnie wspomina o wielu innych makabrycznych historiach, niezwiązanych z drugą wojną światową, choć to jej poświęca najwięcej uwagi. Dla Janko wojna jest czymś, co nie daje o sobie zapomnieć. Budzi ciągły, duszący lęk. Panikę. Janko od dziecka żyje w jej cieniu, bo od dziecka mama faszeruje ją swoim lękiem. Dla Janko wojna nie umiera- nigdy. 

A może jednak dlatego, że forma w jakiej napisana jest "Mała zagłada" jest wyjątkowo poruszająca. Bo to jest tak naprawdę dialog, który pisarka prowadzi ze swoją mamą- Renią. To ciągła rozmowa, powroty, analiza, przetrawianie, bez końca, dramatu z przeszłości. Po to, by w końcu móc o nim zapomnieć, nie żyć już dłużej w jego cieniu. Renia (mama Anny) miała chorobę sierocą, Anna miała chorobę sierocą, jej córka miała chorobę sierocą. Strach przekazuje się we krwi, w genach. Bo jak żyć, naprawdę, jak żyć, po tym, gdy na własne oczy widzisz, jak mordują Twoją matkę (kula w usta) i ojca (strzałem w tył głowy). Jak palą żywcem wieś, która była całym twoim światem. Jak być potem matką. Jak funkcjonować normalnie. Raczej się nie da. Więc swój strach, swój koszmar przekazuje się dalej, swoim bliskim.  

"Mała zagłada" to osobiste rozliczanie się z przeszłością. Zarazem jest to analiza wojny, traumy powojennej. Każdy rozdział książki mógłby być osobnym tekstem. Masa tu psychologii, rozważań nad naturą człowieka, nad złem, które tkwi w każdym z nas. To książka, która budzi paniczny lęk, zmusza nas do zadawania trudnych, bolesnych pytań.     

"Mała zagłada" powinna być lekturą obowiązkową. Taką, która obudzi w nas czujność, zmusi nas do rozważań, która poruszy w nas, to co powinno być poruszone, by nie pozostać obojętnym. By nie zapomnieć. By rozmyślać, pamiętać. 




Renia (mama Anny Janko) i jej młodsze rodzeństwo, na krótko przed tym, jak ich rodzice zostali zamordowani, a oni zostali sierotami. 



M.

wtorek, 3 marca 2015

O niewinności

Czytałam całkiem sporo książek związanych z tematem wojny i obozów koncentracyjnych.. John Boyne i jego "Chłopiec w pasiastej piżamie" dał mi nową perspektywę, dał pomyśleć o tym ważnym dla mnie temacie w jeszcze inny, nowy sposób. 
Bruno ma dziewięć lat. Ma mamę, tatę, siostrę. Wiedzie szczęśliwe i dostatnie życie w Berlinie. Jednak pewnego dnia jego tata dostaje awans i cała jego rodzina musi się przenieść do nowego miejsca zamieszkania. Bruno niewiele wie o pracy swojego taty. Dla niego jest to dzielny żołnierz, bo na mundurze ma dużo oznaczeń. Kocha swojego tatę, jak każde dziecko. Nie wie przecież, że jego tata jest mordercą, doprowadzającym do śmierci setki niewinnych ludzi. Nie wie, że nowe miejsce, do którego przyjechał wraz z resztą rodziny, to Oświęcim- obóz zagłady. Bruno jest tylko dzieckiem. Naiwnym i nieświadomym. Dzieckiem, dla którego człowiek, to człowiek, niezależnie od tego, czy na ręce nosi opaskę ze swastyką, czy z gwiazdą Dawida. Boyne bardzo pięknie, choć posługując się prostym językiem i formą, przypomniał mi o tym, co może stać się z człowiekiem. Przecież dziecko rodzi się niewinne, długo takie jest, a co dzieje się po drodze? Co musi się stać, by tak bardzo zatruć duszę ludzką?  
Bruno w nowym miejscu zamieszkania czuje się bardzo samotny. Nie ma z kim się bawić, ani z kim rozmawiać. Pewnego dnia postanawia wyruszyć na poszukiwania i tak oto poznaje chłopca zza siatki. Małego, też dziewięcioletniego, więźnia obozu- Szmula. Między dwójką dzieci rodzi się głęboka przyjaźń. Niemal codziennie spotykają się ze sobą, rozmawiając po dwóch stronach siatki. Między nimi nie ma żadnych podziałów. Nie liczy się to, że jeden jest syty i dobrze wygląda, a drugi ma poszarzałą z wygłodzenia i wyniszczenia organizmu, skórę. Ważne jest to, co ich łączy, wspólny czas, rozmowy, wzajemne słuchanie siebie. Tak naprawdę ani jeden, ani drugi z nich nie rozumie zaistniałej sytuacji, ale obydwaj czują, że dzieje się coś złego. Przyjaźń ponad granicę. Przyjaźń ponad głupotę i okrucieństwo ludzi dorosłych. Przyjaźń wyjątkowa, prawdziwa, ponad śmierć. 


... I może dobrze, że historia życia Brunona skończyła się tam, gdzie się skończyła. Może dobrze, że nie dorósł do tego, by zrozumieć, kim był jego ojciec. Może dobrze dla niego, że mógł pozostać niewinny.


M. 



P.S. Myślę, ile moja córka musi mieć lat, bym mogła jej podsunąć tę książkę? Dwanaście, trzynaście? Kiedy jest czas, by zacząć uczyć swoje dziecko pamięci, która musi przetrwać?


poniedziałek, 26 stycznia 2015

Na Piaskowej Górze

Po raz kolejny zachwyciła mnie proza Joanny Bator, pisarki, która porusza tematy trudne i bolesne oraz nie boi się obnażać największych wad polskiego społeczeństwa. Z charakterystyczną dla siebie wnikliwością, przedstawia jego specyfikę. Tak było i tym razem w Piaskowej Górze, która jednocześnie smuci i porywa. I choć czasami poziom przygnębienia podczas lektury sięgał zenitu, to i tak ciężko było się od niej oderwać.

Akcja Piaskowej Góry osadzona jest na przestrzeni wielu lat. Mamy tu historię z czasów wojny, ale przede wszystkim szeroką panoramę lat okresu Polski socjalistycznej. Jest tu wszystko, co moim rodzicom kojarzy się z tamtą, minioną już epoką- wielkie, szare blokowiska, przydziały żywieniowe, serial o Izaurze i słynne maluchy. Wszystko to sprzyja rodzącemu się wśród bohaterów smutkowi i poczuciu beznadziei, które przewijają się przez wszystkie strony powieści. Próżno szukać tu osób szczęśliwych i spełnionych, wszystko jest brzydkie i nijakie, szczytem marzeń są kryształy i niemiecki mąż.

Trzy główne bohaterki to Zofia, Jadzia i Dominika- trzy pokolenia, trzy różne, ale wzajemnie przenikające się historie. Zofia to kobieta prosta, a mimo to nieodgadniona. Mieszka w wiejskiej chacie, żyjąc przeszłością i szczelnie ukrywając swoją tajemnicę.  Jadzia, jej córka, nieszczęśliwa i rozczarowana swym losem, próbuje zapewnić sobie pozory szczęścia. Ogląda latynoską telenowelę, gnieździ się w swoim mieszkaniu na Piaskowej Górze i marzy o zięciu z RFN. I wreszcie Dominika. Powiew świeżości. Dziewczyna, która zdaje się wyróżniać spośród jednolitej, szarej masy ludzkiej zamieszkującej wałbrzyskie osiedle. Istne fiksum dyrdum! (zaczerpnięte z jadzinego słownika). Ale to nie tylko one tworzą tą wspaniałą powieść. Joanna Bator powołała do życia cały wachlarz barwnych i fascynujących postaci, których historie na długo pozostają w pamięci.

W książce ukazana jest cała brzydota świata i wszystko to, o czym wolelibyśmy nie myśleć. Jest bieda, nieszczęście, samotność i przede wszystkim niezrozumienie. Ludzie są zamknięci, przerażeni jakąkolwiek formą odmienności, zwalczają ją, co nierzadko jest tragiczne w skutkach. Bator nie boi się trudnych tematów. Pisze o tym, co jest odwiecznym problemem nie tylko polskiego społeczeństwa. Strach przed odmiennością to zjawisko powszechne i częste, czego liczne dowody możemy znaleźć w historii.

To, co po raz kolejny zachwyciło mnie u Bator to język i styl, w jakim pisze. Niesamowicie barwny i obrazowy. To dzięki temu czyta się tak dobrze jej powieść. Podziwiam również jej umiejętność pokazywania zależności między przeszłością, a tym, co dzieje się teraz. Podobnie jak w Ciemno, prawie noc, tak i tutaj stare przenika się z nowym.

Mogłabym długo jeszcze pisać o tym, dlaczego warto przeczytać Piaskową Górą. Wystarczy już jednak moich zachwytów. Pozostaje mi tylko zachęcić was do zapoznania się z Piaskową Górą. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, sięgnijcie koniecznie!


J. 

sobota, 10 stycznia 2015

Książkowe plany na 2015

Trochę spóźnione, ale są... plany książkowe na rozpoczynający się rok!

Julia
Jak zapowiada się rok 2015? Hm, mam zamiar czytać dużo, zwłaszcza w lecie, bo w tym roku czekają mnie najdłuższe wakacje w życiu. Wcześniej może wielkich szaleńst nie będzie, bo nadchodząca matura wymaga pewnych wyrzeczeń, niestety. Ale potem sobie to odbiję!

Planów wielkich nie robię, ale mam jedno postanowienie. Na pewno wezmę udział w Książkowym Wyzwaniu 2015, które krąży ostatnio po Internecie. Bardzo mi się ono spodobało i  już myślę, które książki wybrać w ramach wypełniania kolejnych punktów. Zapowiada się niezła zabawa!

Ile przeczytam, tyle przeczytam. W końcu to nie wyścigi. Byle tylko było ciekawie, wciągająco i mądrze. 

Marysia
Nie wiem, jak dużo czasu uda mi się poświęcić na czytanie w roku 2015. Pewnie, że chciałabym dużo, ale jest praca, mąż, roczna córeczka.. no i całe to "życie" ;). Fajnie byłoby, gdyby udało mi się przeczytać pięćdziesiąt dwie książki, wstępnie mam takie założenie, ale nie będę też poddawała się jakiemuś kieratowi, żeby nie stracić tego, co w czytaniu jest naprawdę ważne. Żeby pozostało ono przyjemnością i czasem na zatrzymanie się i kilka refleksji. Podoba mi się krążące po internecie wyzwanie i oczywiście się go podejmuję, jedno z drugim połączę i w styczniu 2016 okaże się, co udało mi się zrealizować.

Mam też wypisanych parę konkretnych pozycji, które na pewno chcę przeczytać. Są to często książki opasłe, niektóre dosyć ciężkie. Liczy się dla mnie bardziej jakość, a nie liczba i głównie tą zasadą będę się kierowała. Na mojej liście znajdują się:

W ogrodzie pamięci- Joana Olczyk- Renikier,
druga część magicznego Uroczyska- Colina Meloy'a,
Ocaleni z XX wieku- Mikołaj Grynberg,
Dziennik Helgi- Helga Hoskova- Weissowa,
Księgi Jakubowe- Olga Tokarczuk, 
Wszystko, co lśni- Eleonor Catton.
Piaskowa góra, Chmurdalia- Joanna Bator (oczywiście z niecierpliwością będę czekała też na najnowszą powieść autorki),
Wyznaję- Jaume Cabre

Ponad to, może w końcu uda mi się zabrać za trylogię Stiega Larssona, która czeka na półce od prawie dwóch lat. Chcę też zapoznać się bliżej z prozą Bohumila Hrabala. No i jeszcze czekają na mojej liście książki związane z tematyką religijną, tu wymienię takich autorów, jak: ksiądz Boniecki, ksiądz Tischner, ojciec Szustak.

Na pewno systematycznie będę też "podczytywać", przeglądać książki kulinarne, żeby poszerzać swoją wiedzę w tej dziedzinie. Czeka na mnie na półce lśniąca i pachnąca nowością, przepiękna książka Davida Lebovitza Moja kuchnia w Paryżu (dziękuję, kochana Aniu!) Czytanie takich książek, to uczta dla wszystkich zmysłów.

Chcę też czytać dużo z Zosią. Jak już pisałam w poprzednim poście, jej biblioteczka rośnie razem z nią. Czekają nas urocze chwile- mam nadzieję.

Póki co przeczytałam już najnowszą książkę Llosy. Może napiszę o niej kilka słów. Dobra. No i spędziłam kilka cudownych chwil z ukochanymi Bojerkami. Dziękuję Pani Musierowicz za ten magiczny świat, który potrafi wyczarować. Czytanie jej książek, to doskonała ucieczka przed tym, co nie zawsze mi się podoba w codzienności. To ostoja, ciepło, do którego chcę wracać. To moja mała utopia i moja kryjówka. Jestem wierną fanką, na zawsze.

Miłego weekendu!
Pozdrowienie z deszczowego niestety Krakowa!